Po niezwykle udanej pierwszej połowie dnia przyszła pora na przetransportowanie się z centrum w kierunku Nowej Huty. Podróż tramwajem to czysta przyjemność, której w mojej rodzinnej miejscowości z pewnością nie uświadczą nawet moje pra pra pra wnuki, więc tym bardziej ochoczo ruszyliśmy w trasę. Po około 20 minutach byliśmy w punkcie kulminacyjnym eskapady, czyli Kraków Arcade Museum.
Myśląc o muzeum, z pewnością niejednej osobie przychodzą do głowy niezbyt przyjemne wspomnienia, gdy w sterylnym otoczeniu oglądaliśmy bądź słuchaliśmy o rzeczach, które nas totalnie nie interesują. A na domiar złego – ręce precz! Spróbuj coś dotknąć, to dostaniesz kijem po łapach. W tym przypadku jest zgoła odmiennie – tutaj wszystko aż nas prosi, abyśmy przejęli inicjatywę i zaczęli świetnie się bawić.
Gwoli wyjaśnienia – Kraków Arcade Museum jest ucieleśnieniem marzeń ludzi urodzonych w latach 80. i 90. ubiegłego wieku. W dość sporym hangarze znajduje się pewnie ponad 100 maszyn arcade, pinballi i tego typu gadżetów. Od znanych nam klasyków jak Pac-Man, Mario, Mortal Kombat, aż po nowoczesne maszyny pokroju Luigi’s Mansion. Dla każdego znajdzie się coś wspaniałego. A co lepsze – zmora naszego dzieciństwa, czyli brak funduszy na kolejną partyjkę, tutaj w ogóle nie istnieje, gdyż płacimy raz, a możemy grać ile tylko dusza zapragnie.
Oczywiście, niesiony duchem nostalgii, poszukiwałem maszyn, z którymi miałem styczność, gdy byłem jeszcze małym Marusiem. Moim najukochańszym automatem były oczywiście Cadillacs & Dinosaurs, w który można było pociupać na lokalnym basenie. Pamiętam, że dostawałem na taką wyprawę 4 zł i połowę tej kwoty przeznaczałem na godzinkę pływania, a resztę na łojenie na maszynie.
Drugim obiektem westchnień był Metal Slug, który można było spotkać w kawiarni/piekarni w samym centrum mojego miasteczka. Również bardzo chętnie wpadaliśmy tam z kumplami, aby wcielić się w rolę heroicznego żołnierza, któremu niestraszne były żadne zmagania. Dodatkową atrakcją tamtego miejsca były ogromne akwaria z rybami oraz jaszczurkami. Teraz byłoby to imponujące, a wtedy? To była prawdziwa petarda.
I trzecim, już ostatnim wspomnieniem na mojej arcadowej liście, były pinballe dostępne na dworcu autobusowym. Mam jedynie bardzo mgliste migawki, że jeden z nich był w kowbojskiej stylistyce, jednak nie mam kompletnie pojęcia, czy to prawda, czy jedynie wymysł mojej wyobraźni.
Znalazłem wszystkie trzy. Pinballi było, no nie wiem, pewnie ze 30, więc na spokojnie mogłem nasycić się tymi wspaniałymi doznaniami. Muszę Wam szczerze przyznać, że pośród tych wszystkich wspaniałości to chyba właśnie na nich spędziłem najwięcej czasu i z nimi bawiłem się najlepiej. W beat 'em upy spokojnie można pograć na konsoli, natomiast pinball w wersji wirtualnej nigdy, ale to przenigdy nie dorówna klasycznej, namacalnej wersji.
Choć nie jestem fanem motoryzacji, to również masę frajdy dały mi automaty, w których mogłem wcielić się w kierowcę motoru lub autka. Ich również było od groma i to było naprawdę pasjonujące przeżycie. Składałem się jak Valentino Rossi na ścigaczu, po czym mknąłem przez pustynię niczym Krzysztof Hołowczyc na Dakarze. Już wiem, czemu granie na kierownicy w tego typu gry ma tak wielu swoich fanów.
Wisienką na torcie był z pewnością najnowszy automat, na którym można było zagrać w Luigi’s Mansion. Tak jest – dokładnie ten sam tytuł, który można odpalić na Switchu. Tutaj jednak z tą różnicą, że w ręku zamiast konsoli mieliśmy… odkurzacz. Przemierzaliśmy duchowe domostwo i, tak jak w konsolowym odpowiedniku, musieliśmy wciągać duszki oraz odkrywać sekrety. Ależ to było wspaniałe. Świetnie nam szło z moją żoną – byliśmy już naprawdę blisko, aby przejść ją całą. To było doprawdy doskonałe.
I na zakończenie tej dwuaktowej przygody niech pozostanie z nami hasło, które widnieje na opasce, którą dostaliśmy przy wejściu do muzeum – „Nigdy nie dorastaj!”